Martyrologia rodziny Hawełko

Wstęp

Związałem się z Kresami i Kresowianami poprzez moją żonę. Krystyna, urodzona na Kresach, przejęła od swojej matki najlepsze cechy polskiej, kresowej duszy: umiłowania ziemi, którą poznała z opowiadań, kultywowania kresowych tradycji, wreszcie próby ocalenia pamięci o tych, którzy zapłacili najwyższą cenę życia za to, że byli Polakami. Stąd m. in. jej aktywny udział w stowarzyszeniu Towarzystwo Miłośników Kresów Wschodnich w Grudziądzu (o czym możecie poczytać tutaj).

Wołyńskie wspomnienia

autorka – Krystyna Niećko z d. Hawełko, urodzona w Zdołbunowie na Wołyniu

Gdy gaśnie pamięć, dalej mówią już tylko kamienie 
                                         /Ks. Kard. Stefan Wyszyński/

Bardzo chciałabym, by nie utonęły w niepamięci pokoleń ludzie, wydarzenia i miejsca, w których tkwią moje korzenie. Również korzenie moich bliskich: dzieci, wnuków, prawnuków …

Jestem Kresowianką, ale trochę dziwną.

Przez całe moje życie towarzyszy mi ssąca tęsknota za Kresami, które oglądałam oczami 1,5 rocznego dziecka, w stanie zawieruchy II Wojny Światowej.

           Na Wołyniu 
Tak tu sielsko,
Tak anielsko,
Woda toczy się w Horyniu,
Na kochanym mym Wołyniu.
Tyle kwiecia,
Miodne łany,
Biały sad nasz ukochany.
Malwy, maki, dzięcielina,
Tu pagórek, tam równina,
Szmaragd traw i złote łany.
Tu jest dom nasz ukochany.

Rzecz jasna, szczegółów z życia tak małe dziecko pamiętać nie może, ale te i późniejsze przeżycia tkwią gdzieś w głębi mojego jestestwa. Dla mnie są to wspomnienia – opowieści mojej Mamy, braci, krewnych i znajomych z tamtych stron. Wspomnienia ludzi, którzy przeżyli koszmar okupacji i działań wojennych na Wołyniu. Wywózkę Polaków na wschód /Sybir/, zachód /do niemieckich obozów pracy/. Na miejscu sąsiedzi – Ukraińcy dokonywali rzezi Polaków.

Po wojnie w mojej rodzinie zwyczajem było, że w sobotnie popołudnia i wieczory zjeżdżali się krewni i znajomi do mojego stryja Jana we wsi Watorowo koło Chełmna. Te wieczory przesycone były wspomnieniami i opowiadaniami, przeplatanymi rzewnymi pieśniami i dumkami. Nastrój potęgowały strzelające iskierki oraz blask i refleksy palących się polan pod „fajerkami”. Nie było jeszcze elektryczności, a naftę należało oszczędzać – trudne czasy powojenne.

Dla mnie, początkowo, spotkania te nie mówiły nic. Chłonęłam świat magii, piękną scenerię i podział na złych i dobrych ludzi. Źli robili krzywdę dobrym. W miarę gdy przybywało mi lat, wyłonił się obraz przedwojennego Wołynia, a potem cały koszmar wojny. W miastach naloty i bombardowania, noce pełne grozy na wsiach, gdzie „bracia” Ukraińcy bestialsko mordowali, grabili, palili i zrównywali z ziemią polskie wsie. I wreszcie wygnańczy los przesiedleńców – z Kresów do Polski. Bo w Polsce Kresowej nie było już Polski.

„Rodzinne soboty” wryły mi się głęboko w serce i poruszyły w duszy jakieś rzewne nuty. Gdzieś wewnątrz, we mnie, drgała niewyobrażalna tęsknota za tym wszystkim, co oni stracili, a czego ja już nigdy nawet nie zobaczę.

             /---/ 
Powtarzałaś Matuś miła,
że korzenie moje tkwią,
tam gdzie ziemia polska była.
Powtarzałaś mi od dziecka,
że korzenie moje tkwią,
tam gdzie ziemia jest radziecka.
Tam, gdzie zieleń najbujniejsza,
tam, gdzie złote łany zbóż.
Nie powrócisz w tamte strony
ma córeczko – nigdy już.
Tam, gdzie wiatr figlarny wieje,
deszczyk ciepły trawę rosił,
tam twój Dziad – dziecino moja
– ciężkie kłosy kosą kosił.
Gdzie moczarów mroczna toń,
gór wapiennych czasza biała,
gdzie najpiękniej pachną kwiaty,
tam córeczko moja mała
jest mogiła twego Taty.
Ziemia tam zroszona krwią,
łzami wdów wśród łanów zbóż.
Lecz pamiętaj!
Ona także ziemią twą,
Choć nie wrócisz w tamte strony nigdy już.

Ogromnie zazdrościłam moim bliskim tych wszystkich wzruszeń, które przeżywali, wspominając swoje piękne czasy młodości. Uzmysłowiłam sobie ten ogrom miłości, jakim moi najbliżsi darzyli swoją rodzinną ziemię. Pochłaniałam te opowieści i oczyma duszy widziałam ziemię  piękną, żyzną, zieloną – „po prostu naszą”. I właśnie wtedy zrozumiałam treść wierszyka, a szczególnie ostatnią jego frazę:

 Mój wróbelku, szare ptaszę,
Ty nie lecisz w kraje inne.
Szczerze kochasz strony nasze,
Ty je wolisz, bo rodzinne,
Ty ptaszyno w każdej doli
Losy nasze z nami dzielisz,
Pozostajesz na tej roli,
Świergotaniem nas weselisz.
Ucz nas ptaszku ulubiony
Tym się cieszyć, co Bóg zsyła,
Szczerze kochać strony nasze,
Gdzie kolebka nasza była.

Mama uczyła mnie go, gdy tylko zaczęłam dobrze mówić.

Miałam 1,5 roku, gdy opuszczaliśmy naszą „małą Ojczyznę” – Wołyń.

Daniłówka, rodzinna wieś mojego Ojca, leżała u zbiegu pasa lasów Antonowieckich (Antoniny, Antonowce – dobra Potockich) i pasma niewysokich Gór Dermańskich. Tam wychowywały się kolejne pokolenia rodziny Hawełków. Nie znam wcześniejszych przekazów o rodzinie niż mój dziadek Jan Hawełko. Być może brat mojego pradziadka Ludwik Hawełko –– eklerer Gwardii (z wpisu do księgi 3 pułku eklererów Gwardii) żył w I poł. XVIII w.

Dziadek Jan i Babcia Barbara mieli 7 dzieci: 3 dziewczyny i 4 chłopców. Najstarszym z chłopców był Antoni – mój Ojciec. Gdy dzieci podorastały, Dziadek zadbał, by dziewczyny dobrze wyposażone wydać za mąż, a chłopcy mieli swój zawód. Mój Ojciec był krawcem, a jego bracia kolejno bednarzem, szewcem i kowalem. Każdy też dostał kawałek ojcowizny. Mój Ojciec, który chyba był trochę lekkoduchem, zamiast ziemi wolał dostać pieniądze, które zresztą wydał na podróż do Argentyny, gdzie zamierzał się osiedlić. Powróciwszy chciał zabrać żonę i małoletnie dzieci  za ocean, bo tam „żelazka nie mają „dusz”, a maszyny krawieckie „same szyją”. Nie przewidywał, że Mama nie zgodzi się na podróż w nieznane i w efekcie pozostali na Wołyniu, przenosząc się z wioski do wioski – Daniłówka, Buszcza, Mizocz, i znowu Buszcza.

Wszędzie żyli z sąsiadami w przyjaźni. Pomimo, ze ludność tych terenów stanowiła specyficzny, wielokulturowy konglomerat (oprócz Polaków, Żydzi, Ukraińcy, Czesi, osiedleńcy niemieccy). Każda nacja kultywowała swoje zwyczaje, wiarę i posługiwała się swoim językiem lub językiem sąsiadów. Dzieci na ogół szybko przyswajały różne języki. Świętowali jedni u drugich – jak dobrzy sąsiedzi. Wiele też było mieszanych małżeństw. Panowała zgoda i przyjaźń. Wybuch II Wojny Światowej zburzył tę harmonię.

Czas okupacji i czas rzezi

Rodzice moi w tym czasie mieszkali w polsko-czesko-ukraińskiej wsi Buszcza. Rodziny Ojca i Matki rozsiane były po okolicznych wsiach Chiniówka, Daniłówka, Possywa, Teremne. Reszta osiadła w pobliskich miastach: Zdołbunów, Sarny, Równe, Dermań, Mizocz.

Pierwszy okres wojny dla Wołynia to masowa „wywózka” Polaków do syberyjskich łagrów. Wywieziona została siostra mojej Mamy wraz z rodziną. Kolejny cios spadł na rodzinę, gdy Niemcy wywieźli moją najstarszą siostrę Wandę do obozu pracy w Berlinie. Następny, gdy zginęło wielu naszych krewnych w rzezi i pożodze polskiej wsi Chiniówka, którą po wymordowaniu mieszkańców (od dziecka do starca) Ukraińcy rozgrabili i doszczętnie spalili w czerwcu 1942 roku. Było tam ponad 75 gospodarstw. Uratowała się tylko garstka Polaków, którzy w tym czasie przebywali poza wsią.

Banderowcy coraz zuchwalej i coraz bardziej okrutnie „riezali Lachiw” (mordowali Polaków). Łuny pożarów nad polskimi wsiami nie gasły.

                       Wołyń
Smętne dumki ukraińskie
Rwie na strzępy płochy wiatr
A przytula je i pieści
Skryty w bieli cichy sad.
Ukrainiec, Czech i Lach
Każdy z nich jak z bratem brat.
Razem w doli i niedoli
Żyli z sobą tyle lat.
Razem żęli, razem siali,
Razem ziemię uprawiali.
Tu i tam przychodził swat.
Nagle diabeł coś poplątał
„riezat’ Lachiw” – krwawy krzyk
Rwie na strzępy dziki wiatr,
Niesie polem łuny ognia
Z polskich zagród z polskich chat.
W ruch siekiery, widły,noże
Ukrainiec wielki chwat.
Śpiew się niesie polem, lasem:
„Na bagnetach wyniesiemy
Każdej nacji wszelki ślad”.
„Wyriezali i ubili” Ojca,
Matkę i dziecinę.
Wszystkie ślady wypalili.
Mają swoją Ukrainę.

Mój Ojciec miał wielką ufność do ludzi i wiarę w przyjaźń. Mimo tragicznych wieści dochodzących ze wszystkich stron, że Ukraińcy mordują Polaków, ojciec powtarzał: „przecież to sami przyjaciele wokół nas, cóż oni nam złego mogą zrobić?”. Mama, będąca wówczas ze mną w ciąży, błagała Ojca, by wyjechali ze wsi do któregoś miasta, gdzie mieszkali krewni. Ojciec uparcie trwał przy swoim.

W nocy 1 maja 1943 roku załomotały kolby karabinów w drzwi naszego domu. Rozległy się krzyki: „otwiraj!”. Mama zdążyła krzyknąć do Ojca – uciekaj!, a sama otworzyła drzwi i ze zdenerwowania nie mogła  zapalić lampy (łamały się zapałki). Bili więc Mamę kolbami i kopali. Gdy upadła, rozbiegli się po domu. Na zewnątrz rozległy się krzyki po ukraińsku – „mamy go”. Ojciec wyskoczył przez okno do sadu, ale był w bieliźnie więc szybko go schwytali. Tymczasem Mama, gdy odzyskała przytomność zobaczyła mojego 11-letniego brata Władysława, który klęcząc nad nią wołał „mamusiu nie umieraj”. Wokół domu już było cicho. Wyszedł także z ukrycia starszy, 15-letni brat Edmund i obaj pomogli Mamie wstać. A Mama – wspominając te chwile mówiła, że nie wie skąd czerpała nadludzki wysiłek, by wstać i szukać męża. Leżał we krwi i błocie niedaleko domu – jeszcze żył. Gdy we trójkę  przyciągnęli go do domu, Mama znów o mało nie zemdlała: miał odrąbaną prawą rękę. Prawa strona klatki piersiowej pokłuta była bagnetami, czy też nożami. Pominęli lewą stronę – serce, chyba dlatego, żeby się dłużej męczył.

Mama obmyła Ojca z błota, porwała czyste prześcieradło na pasy i opatrzyła rany. Gdy oddychał, na klatce piersiowej tworzyły się krwawe bąble. Dwie godziny później już nie żył.

               /---/
Całunem łez
Okryła swe oblicze
Brzemienna Matka,
Gdy mąż
Ostatnie wydał tchnienie,
Sycąc swą krwią
Czarną Wołyńską Ziemię.

Rano przyszło dwóch banderowców i powiedzieli „sztob tebe zawtra siuda nie było”, że jeżeli jutro jeszcze ją tu z dziećmi zastaną, spotka ich to samo co ojca.

Moi stryjowie, bracia Ojca, dowiedzieli się o jego śmierci. Wiedząc, że Mama jest w ciąży, przetransportowali ciało mojego Ojca w trumnie z nieheblowanych desek do Noworodczyc, gdzie był kościół katolicki i cmentarz. Znajomy proboszcz postawił trumnę w kościele i do Mamy powiedział: „nie martw się dziecko, ja go pochowam po chrześcijańsku, a ty zabieraj dzieci i uciekaj do miasta”. Mama mówiła, że ostatniego spojrzenia na trumnę nie zapomni do końca życia – jasne, surowe deski trumny na katafalku, a pod trumną kałuża krwi.

           Mogiła Ojca
Nie zapalę Ci Tato światełka na grobie,
Nie położę Ci kwiatów naręczy
Pozostaje mi tylko pamięć o Tobie
I tęsknota, która mnie dręczy.
Usypali Ci bracia mogiłę,
Drewniany krzyż postawili,
Uklęknąwszy na jedno kolano
Długo się przy nim modlili.
I wreszcie podniósłszy się z kolan
Przeklęli swoją bezsiłę.
A teraz, mój Tato,
Grób Twój posiadły burzany,
A krzyż – symbol pamięci
O Chrystusie i o Tobie,
W ziemię został wdeptany.
                            /---/ 
Tam, gdzie kiedyś złociste łany,
zielony cmentarz, którego już nie ma,
teraz tam tylko chwast rozbuchany
i w tle bór cicho szumiący,
nad losem ludzkim
zadumany

Wróciła do domu, spakowała trochę bielizny, ubrań, pościeli i zaczęła chodzić i prosić sąsiadów, by ją ktoś podwiózł do miasta. Wszyscy się bali. W końcu jeden starszy samotny Ukrainiec (tak! Ukrainiec) powiedział, ze ją zawiezie. Gdy Mama chciała mu się odwdzięczyć i dawała mu butelkę spirytusu oraz tytoń (bardzo dobre środki płatnicze, oprócz złota, w czasie wojny), spojrzał na Mamy brzuch i powiedział: „mnie już niewiele potrzeba, a tobie wkrótce to się przyda”. Mama przez całe Zycie modliła się za niego, była bowiem przekonana, że gdy wrócił został zamordowany przez współbraci – za przysługę dla Laszki.

         Polski ślad
Na ziemi tej
Gdzie żył mój ojciec,
Żył mój dziad,
Nie został po nich
Żaden ślad.
W łunach pożogi,
W potokach krwi
Mijały noce ich i dnie
Zrównano z ziemią
Całe wsie.
I to przyjaciel, sąsiad, brat
Wymazał z ziemi
Polski ślad.
Minęło bardzo wiele lat.
Tam teraz liście pędzi wiatr,
Tam teraz wyrósł polny kwiat.
Nie został po nas żaden ślad.

Mama z dziećmi uciekła do siostry do Zdołbunowa. Jeden koszmar zamienił się w inny.

Siostra Mamy Weronika Strzałkowska mieszkała w Zdołbunowie przy ulicy Gagarina (przed wojną – Piłsudskiego). W mieście był duży i ważny węzeł kolejowy. Tu więc był koszmar nocnych nalotów i bombardowanie miasta przez Niemców. W nocy ludność chroniła się na terenach niezabudowanych lub pobliskich wsiach polskich i czeskich. I tu 15 lipca 1943 roku przyszłam na świat przy huku bomb i łunach pożarów – ja „pogrobowiec” – minęły dwa miesiące od śmierci mojego Ojca. Siostra mojej Mamy też urodziła dziecko – kuzyn Krzysztof urodził się w dniu śmierci mojego Ojca. A ja mojej najukochańszej Cioci Weronce zawdzięczam bardzo wiele, to była moja druga Mama (w dodatku była mamą chrzestną i mamą mleczną). Pomagała mi jak mogła, mimo własnych skromnych możliwości.

Później okazało się, że przebywająca na robotach w Berlinie moja starsza o 21 lat siostra Wanda w tym samym roku tj. 1943 urodziła syna Ryszarda.

Wujek Strzałkowski był na wojnie; dwie kobiety z pięciorgiem dzieci, w tym dwoje niemowląt, co wieczór otulały siebie, dzieci i szły do Czeskiej Wsi koło Zdołbunowa, aby przetrwać noc. Skoro świt wracały do miasta do domu.

Córka cioci, wówczas 9-letnia Mieczysława, opowiada, jak to uratowała całą naszą gromadkę od niechybnej śmierci. Kolejnego wieczoru kobiety stwierdziły, ze nie mają już sił, by jak co dzień wieczorem, dźwigając niemowlaki, maszerować poza miasto. Postanowiły zostać na noc w mieście. Mała Miecia zaczęła szlochać i błagać obie kobiety, żeby nie zostawać – panicznie bała się huku bomb. Kobiety w końcu uległy i jak co dzień poszły na noc do Czeskiej Wsi. Gdy rano wróciły, domu już nie było. Tej nocy bomba spadła na dom  centralnie w miejsce, gdzie poprzednio, na podłodze w pobliżu pieca spali wszyscy obok siebie, by było cieplej. Kobiety ze starszymi dziećmi powyciągali z gruzów co się dało i zaczęli poszukiwać jakiegoś dachu nad głową. Na obrzeżach miasta stała niezamieszkała chatka bez dachu. Wspólnymi siłami kobiety i dzieci przykryli chatę jak mogli i czym się dało.

W tej chatce przetrwali aż do ewakuacji. Wystawszy w ciągu dwóch tygodni, na zmianę, w kolejce do rejestracji w PUR (Państwowy Urząd Repatriacji) zdobyły swój przydział na grudzień 1944 roku. Całe moje życie zastanawiałam się i do dziś zastanawiam się dlaczego urząd nosił nazwę PUR, a nie np. PUW. Przecież repatriant powraca na opuszczone tereny, a nas wypędzono z naszych ojczystych ziem w nieznane.

Rozpoczął się czas transportu. Kilka dni przesiedzieliśmy na dworcu w oczekiwaniu na uformowanie pociągu. I wreszcie wtoczyły się na dworzec bydlęce wagony. Do każdego z nich ładowano po kilka rodzin, na ogół z niewielkim dobytkiem. Była zima przełomu 1944 i 1945 roku. Było straszliwie zimno. Na postojach ludzie pościągali z pól resztki słomy, by później wtulać się w nią dla zabezpieczenia przed zimnem. Gdy postój był dłuższy, palili na zewnątrz ogniska by się ogrzać. Niektórzy nawet gotowali jakąś strawę, jak mieli z czego. Wśród toczących się wagonów było trochę szczęśliwców, którzy posiadali żelazne piecyki, Tym było nieco cieplej.

Podróż trwała około 3 tygodnie.

Część wysiedleńców dowieziono do Janowa Podlaskiego i tam zostali zakwaterowani w klasztorze sióstr zakonnych. Między innymi i nasze dwie rodziny.. Reszta pojechała dalej na tzw. tereny odzyskane (ziemie przyznane Polsce po II Wojnie Światowej w ramach tzw. ładu pojałtańskiego). Stopniowo poszczególne rodziny rozjeżdżały się  kolejnymi transportami w różne części Polski.

Moja Mama była mało asertywną osobą i bała się podejmować jakiekolwiek decyzje. Wobec tego , razem z siostrą w czerwcu 1945 roku pojechały do małego miasteczka Wyrzysk. Tam dostały przydział na pół domku, bo druga część była już zajęta. Były to dwa maleńkie pokoiki z malusieńką kuchenką i „wychodkiem” za obórką. Wuj wrócił z wojny.

Nie sposób było bytować na 30 m2 ośmiu osobom. Mój najstarszy brat Edmund ochotniczo związał się z wojskiem i obiecał, że nas zabierze do siebie, by rodzina Cioci miała nieco luźniej. Ale nim do tego doszło, to ja z Mamą wędrowałyśmy od rodziny do rodziny (bracia ojca z rodzinami też przyjechali na ziemie zachodnie). Nie mając ani grosika przy duszy, żyłyśmy z Mamą głodno, chłodno i bez domu. W ciągłej wędrówce.

                 Łaska
Dlaczego ja jestem niczyja?
Dlaczego ja nie mam domu?
Dlaczego u cioci, wuja u stryja?
Dlaczego ja jestem niczyja?
Dlaczego ni strawy, ni pieca ciepłego?
Dlaczego ni kromki chleba suchego?
Dlaczego wszystko z łaski rzucone
W mamy i moją stronę???

Czas mojej młodości w PRL

Nie będę opisywać moich traumatycznych przeżyć, upokorzeń i krzywd jakich doznawałam jako dziecko. Byłoby to obnażaniem własnej duszy. Niech wystarczy, że cienie przeszłości ścigają mnie do dzisiaj, gdy wspomnę w ilu szkołach uczyłam się jak zmieniałam miasta i wsie w ciągłej wędrówce.

Gdy najstarszy brat ożenił się i zamieszkał w Szczytnej koło Kłodzka, zabrał mnie i mamę do siebie. Wtedy zaczęła się dla nas  jakaś namiastka stabilizacji. Trwało to zaledwie 6 lat.

Tułaczy los mojego dzieciństwa  i okresu dorastania sprawił, że psychicznie dojrzałam bardzo szybko i już w okresie szkoły podstawowej wiedziałam, że muszę dobrze się uczyć, by móc stanąć do życia o własnych siłach. Pomimo, że ciągle zmieniałam szkoły (nieraz dwa razy w ciągu roku) zawsze byłam w czołówce wśród uczniów.

Praktycznie od 16 roku życia zaczęłam radzić sobie sama. Pomagała mi rodzina z Wyrzyska. Dzięki nim i swojemu samozaparciu skończyłam szkołę medyczną w Toruniu.

W 1963 roku z polecenia Kuratorium Oświaty w Bydgoszczy zostałam przyjęta do pracy w tworzącym się wówczas Liceum Medycznym Pielęgniarstwa w nieznanym mi mieście Grudziądzu, jako nauczycielka zawodu. Szkoła zlokalizowana była w budynku II LO przy ul. Marcinkowskiego. Zajęcia prowadzone były po południu i wieczorami.

Pierwsze lata pracy tutaj też nie były usiane różami. Nie posiadałam niczego i nie miałam gdzie mieszkać. Najważniejsze, że miałam wreszcie pieniądze. Niewiele, ale własne, na własne potrzeby. Pierwszy rok mieszkałam z koleżanką w 10-metrowym pokoiku w hotelu pielęgniarskim przy szpitalu. W zamian za to musiałyśmy pracować w szpitalu. Każda na pół etatu. Nieraz po nocnym dyżurze 3 – 4 godziny snu i do pracy w szkole.

Trudno było tak żyć w dłuższym okresie czasu.

Zlitował się nad nami ówczesny dyrektor szkoły, który był jednocześnie dyrektorem II LO. Jako gospodarz budynku pozwolił nam zamieszkać w pomieszczeniu sutereny szkoły, w towarzystwie kotłowni i szczurów. Dołączyła do naszej dwójki wuefistka z LO.

Późną jesienią pewnego ponurego, dżdżystego wieczoru ktoś zapukał do naszych drzwi. W progu stała moja Mama z malutką, zniszczoną walizeczką, która z płaczem powiedziała, ze nie ma się gdzie podziać. Brat, u którego przebywała, rozszedł się z żoną –  każde poszło w swoją stronę. I cóż ja miałam zrobić. Za zgodą dyrektora Mama zamieszkała z nami. Aby wypełnić obowiązki urzędowe, jedna z moich koleżanek, rusycystka, która też pochodziła z Kresów i jak nikt rozumiała moją sytuację, zameldowała Mamę u siebie.

I tak mieszkałyśmy w czwórkę dwa lata, w międzyczasie wydeptując ścieżki do Wydziału Kwaterunkowego Urzędu Miejskiego.

Pierwsza otrzymała mieszkanie koleżanka wuefistka. Potem druga koleżanka i zostałyśmy z Mamą we dwie.

Szkoła Medyczna powoli się rozrastała – zmienił się dyrektor.

Pewnego dnia otrzymałam pismo z dyrekcji Szkoły, że mam się wyprowadzić, bo suterena ma być remontowana z przeznaczeniem na pracownie do ćwiczeń medycznych. Z pismem tym udałam się do Wydziału Kwaterunkowego, gdzie usłyszałam, ze specjalnie sprowadziłam sobie matkę, żeby dostać mieszkanie. A Mama naprawdę nie miała się gdzie podziać, nie mając również żadnych środków do życia. Nie wiedząc co robić, poszłam z płaczem do dyrektora II LO, który był gospodarzem budynku. Powiedział mi krótko: „koleżanko – partia dużo może”. W desperacji poszłam więc do „białego domu”, gdzie jeden z sekretarzy partii stwierdził: „towarzyszko, jeżeli zasili pani nasze szeregi – to pomożemy”. Zasiliłam – pomogli. W ciągu jednego tygodnia miałam przydział mieszkania. Kierownik Wydziału Kwaterunkowego chyba zemścił się na mnie za to, że wykonywał polecenie Partii. Przydzielono mi pokój z tzw. nadmetrażu (po prostu odebrano pokój rodzinie), bez wody i kanalizacji. Tylko pokój. 20 – metrowy, do którego wchodziło się z klatki schodowej. Nie chciałam wprowadzać się, bo jak żyć w takich warunkach. Tym bardziej, że dotychczasowy właściciel pokoju nie wyrażał zgody na udostępnienie własnego węzła sanitarnego. A jednak okazało się, że wprowadziłam się do tego „mieszkania” w asyście milicji.

Mężatka

 Życie moje i mojej Mamy, a potem od 1968 roku jeszcze męża i najstarszego syna (w międzyczasie wyszłam za mąż i tam się urodził Syn Maciej) to był koszmar. Wodę w wiadrach przynosiliśmy z zewnątrz, brudną wlewaliśmy do kratki ściekowej na zewnątrz kamienicy. Fizjologiczne potrzeby załatwialiśmy w szalecie publicznym na Placu 23 Stycznia. Kąpiele odbywały się w Łaźni Miejskiej przy ul. Sikorskiego. W pokoju mieściła się wersalka, łóżeczko dziecka i łóżko polowe dla Mamy. Za zasłonką urządziliśmy coś w rodzaju kuchni i ubikacji. Na małej elektrycznej maszynce gotowaliśmy posiłki, grzali wodę do mycia i kąpieli dziecka, do prania bielizny i pieluch. Na lince rozpiętej między ścianami wisiały codziennie pieluchy. Na ścianach w końcu zakwitła pleśń.

Nie wiem do kiedy trwałaby nasza wegetacja, gdyby nie mój mąż Antoni.

Poznaliśmy się w Gdańsku. Ja kontynuowałam zaocznie studia na Uniwersytecie Gdańskim, on właśnie skończył Wydział Budowy Maszyn Politechniki Gdańskiej. Miał podjąć pracę w Świnoujściu, bo tam miał podpisaną umowę stypendialną z zakładem przetwórstwa rybnego i dzięki swojej zapobiegliwości dysponował 6 letnim stażem członkowskim w tamtejszej Spółdzielni Mieszkaniowej.

Podjęliśmy wspólną decyzję, że swoje życie spędzimy w Grudziądzu. Mąż szczęśliwie znalazł pracę w Pomorskich Zakładach Sprzętu Okrętowego WARMA, które wykupiły podpisaną umowę stypendialną, a staż w Spółdzielni Mieszkaniowej w Świnoujściu liczył się w Spółdzielni Mieszkaniowej w Grudziądzu. Ponadto obowiązywała wówczas ustawa, a może inny akt prawny, o pomocy w uzyskaniu mieszkania przez specjalistów z wyższym wykształceniem, potrzebnych dla miasta. Mąż miał rzadką specjalność inżyniera maszyn i urządzeń chłodniczych. Wszystko to sprawiło, że w 1970 roku otrzymaliśmy przydział na mieszkanie w nowo powstającym miniosiedlu przy ul. Moniuszki. Pamiętam, jak podglądaliśmy razem z synkiem budujący się dom, najpierw fundamenty, potem ściany i wreszcie mieszkanie M4 z balkonem na 4 piętrze.

Pod koniec roku otrzymaliśmy klucze do tego mieszkania. I to było w moim dotychczasowym życiu pierwsze prawdziwe mieszkanie. Dopiero w tym momencie zaczęło się moje „ludzkie” życie.

Było skromnie, czasem biednie, ale już normalnie.

Z pomocą ORS-u (zakupy na raty) mogliśmy powoli wyposażyć i w miarę umeblować nasze mieszkanie. Moje miejsce pracy – Szkoła Medyczna uzyskała nową lokalizację przy ul. Sienkiewicza 22. Ponadto w 1970 roku uzyskałam tytuł magistra i awansowałam na stanowisko Kierownika Szkolenia Zawodowego.

W 1974 roku urodziłam drugiego syna Wojciecha i przy pomocy Spółdzielni Mieszkaniowej zamieniliśmy dotychczasowe mieszkanie na większe M5. Służy nam do dzisiaj.

Szkoła rozwijała się nadal. Były trzy ciągi liceum – 15 klas. W roku szkolnym 1972/73 nastąpiło połączenie Liceum Medycznego z Wydziałem Dietetyki – powstał Zespół Szkół Medycznych. Co roku przybywało wydziałów pomaturalnych.

Naturalnie, jak każdy nauczyciel, nieustannie dokształcałam się. W1975 roku skończyłam podyplomowe Studium Kadr Kierowniczych w Warszawie. W 1980 roku w Toruniu na Wydziale Filozofii UMK – Studium Podyplomowe z etyki. No i całą serię kursów związanych z nauczaniem zawodu.

 W roku 1979, po bardzo długich wahaniach i nacisku Kuratorium Oświaty przyjęłam stanowisko dyrektora Zespołu Szkół Medycznych. Był to bardzo trudny okres, przez który przechodził nasz Kraj. Był to okres strajków, rodzącej się Solidarności, stanu wojennego. Puste półki w sklepach, waśnie między ludźmi, nawet w rodzinach. Udało mi się w mojej szkole utrzymać ład i spokój.

Jednak szybko zrozumiałam, że praca dyrektora to praca administratora i koordynatora – nie dydaktyka – od tego był zastępca. A ja najmniej czasu miałam na to, co najbardziej kochałam – prace z młodzieżą. Przy tym zaniedbałam dom i własne dzieci. Mama moja już wtedy też potrzebowała opieki. Poza domem od 8.00 do 19.00 i dłużej. Praca mnie pochłaniała – jeden budynek na ul. Sienkiewicza, drugi na ul. Kosynierów Gdyńskich, trzeci na ul. Kochanowskiego. Wszędzie potrzebne były interwencje, każdy miał swoje kłopoty i problemy – tu przeciekał dach, tam popękały kaloryfery, niemożność zdobycia produktów do ćwiczeń w Wydziale Dietetyki, brak możliwości doposażenia sal w Wydziale Pielęgniarskim. O strzykawkach jednorazowych do iniekcji czy materiałach opatrunkowych można było tylko pomarzyć. Nieraz sytuacja wymagała ode mnie „karkołomnych” przedsięwzięć, by zdobyć potrzebne materiały, czy produkty.

A rodzina coraz odleglejsza. W końcu mąż postawił mi ultimatum: czy chcę być żoną, matką i córką, czy dyrektorem.

Wybrałam. Złożyłam rezygnację ze stanowiska. Mój zwierzchnik oświadczył, że w stanie wojennym nie może zmieniać stanowisk. Nawet otrzymałam kolejną nagrodę Kuratora Oświaty i Wychowania.

Jak zwykle w takich przypadkach  przychodzi z pomocą Opatrzność. Nieplanowana ciąża. Tym razem rezygnacja została przyjęta. I tak oto wraz z przybyciem na świat mojego trzeciego syna Bartłomieja oraz zniesieniem stanu wojennego, uwolniłam się od funkcji, która mi wyjątkowo nie odpowiadała.

Z Bartkiem przebywałam w domu do jego 3 roku życia. Syn poszedł do przedszkola, a ja wróciłam do szkoły na stanowisko szeregowego nauczyciela i byłam z tego bardzo zadowolona. Pracowałam z młodzieżą aż do przejścia na emeryturę.

 W międzyczasie moje dzieci kolejno kończyły szkoły średnie, potem wyższe. Najstarszy syn jest ekonomistą, następny elektronikiem, trzeci kulturoznawcą. Wszyscy trzej mają już swoje rodziny. A my z mężem jesteśmy szczęśliwymi dziadkami – mamy czworo wnucząt (równowaga- dwóch chłopców i dwie dziewczynki – na razie!) 

(Wszystkie wiersze zamieszczone w tekście – oprócz wierszyka o wróbelku – pochodzą z mojego szufladowego zbioru; powstały w okresie mojej młodości)