Nadrabianie zaległości pocovidowych

Ten wpis powinienem zatytułować „Dziura w życiorysie”. Od połowy lutego zmagam się z covid-19 i jego następstwami. Jak to wyglądało:

Kwarantanna do końca lutego. W tym czasie, oprócz węchu i smaku, doświadczyłem wszystkich innych objawów obecności wirusa. To był koszmar! Ciągły kaszel, płytki oddech, podwyższona temperatura (szczęśliwie nie przekroczyła 38,5oC, głodówka (nie jesz, nie pijesz), biegunka, redukcja wagi ciała (u mnie 8,5 kg z 85,0 kg), ogólne osłabienie (problemy z chodzeniem, myciem, goleniem), tętno 100-118. Na szczęście saturacja 98-99%. Jeśli do tego dodać kilkudniowe oczekiwania na kontakt telefoniczny z lekarzem rodzinnym (a było ich kilka), ponad roczna kolejka do lekarza pulmonologa, ratowanie płuc przy  pomocy sterydów, to tak wygląda obraz wydolności psychicznej  człowieka zarażonego koronawirusem.

Na szczęście mój organizm poradził sobie z covid’em. Najbardziej dotknięte covid’em płuca oddałem pod opiekę specjalisty pulmonologa w prywatnym gabinecie. I tutaj nasuwa się pytanie: jak to jest możliwe – do lekarza specjalisty w gabinecie prywatnym czeka się kilka do kilkunastu dni, a w przychodni finansowanej przez NFZ kilkanaście miesięcy? Podobne gabinety, wyposażenie, niejednokrotnie ci sami lekarze. W czym jest problem?

Dochodzę powoli do sprawności fizycznej. Pozostał jedynie uciążliwy kaszel. Jedyną moją terapią stała się „ostrożna” praca na działce – o czym w następnych wpisach.

I pomyśleć tylko – gdyby w moim stutysięcznym mieście znalazła się dla mnie szczepionka, po którą zgłosiłem się natychmiast po uruchomieniu szczepień mojej grupy wiekowej, być może nie doszłoby  do zakażenia.